SummerTrip2025 – rozdział 4: Madryt, Toledo i Segowia – czyli gorący środek Hiszpanii i nasz pyszny tydzień! [ZDJĘCIA+VIDEO]

by Kaja Makowska

Poniedziałek, 7 lipca 2025. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do serca Hiszpanii – Madrytu, a dokładniej na Camping Madrid Arco Iris. O tym campingu dowiedzieliśmy się od Łukasza i Alicji z kanału YouTube „To na szlak”, którzy byli tu rok wcześniej ze swoimi synami i bardzo polecali to miejsce.

Ponieważ to jedyny camping tak blisko Madrytu, a do tego już lipiec i sezon w pełni, mieliśmy lekkie obawy, czy znajdziemy wolne miejsce. Na szczęście – niepotrzebnie. Camping był niemal pusty! Mieliśmy do wyboru praktycznie wszystkie miejsca – padło na parcelę nr 100, która miała wygodny daszek dający cień przez większość dnia i wygodny stolik. Komfort w tym upale – bezcenny.

Ze względu na temperatury codziennie sięgające 35–40°C, odpuściliśmy rozkładanie Dometic Rarotonga 401 i postawiliśmy na mniejszy, ale genialnie wentylowany Reunion 4×4. Skoro i tak śpimy tylko w namiocie, a życie toczy się na zewnątrz, to po co się pocić przy rozkładaniu wielkiej willi? 😅

Cała nasza kuchnia i strefa życiowa przeniosła się więc pod tarp. Minimalizm pełną parą – mały stolik jako blat kuchenny, szafka z monitorem, bo nie ma nic przyjemniejszego niż wieczorny Netflix po całym dniu w upale. Problem był tylko jeden – nasza dwupalnikowa Campingaz Camping Kitchen 2 Multi Cook była za duża jak na ten setup. Zrobiliśmy więc szybki wypad do Decathlonu i za 29,99 euro kupiliśmy Campingaz Bistro Plus – malutką, poręczną kuchenkę na kartusze. W promocji dostaliśmy nawet kartusz gratis! Idealna do gotowania w cieniu drzewa i zero zastrzeżeń po kilku dniach używania.

Wtorek i środa upłynęły nam pod znakiem pracy i leniwego chillowania na campingu. Trochę basen, trochę leżak, trochę nicnierobienie. I wiecie co? Czasami warto nie robić absolutnie nic – i to też jest piękne.

A przy okazji tego nicnierobienia… nauczyliśmy się cyklu życia cykad! Cykady spotykaliśmy już wcześniej na różnych campingach, ale nigdy nie było ich aż tak dużo i nigdy nie były aż tak głośne jak tutaj, pod Madrytem. Ich charakterystyczny, jednostajny koncert rozbrzmiewał od rana do wieczora – głośny, rytmiczny, wręcz hipnotyzujący. Aż w końcu zaczęliśmy szukać, skąd się właściwie biorą te dźwięki i trafiliśmy na fascynującą historię. Okazało się, że cykady spędzają większość swojego 14-17 letniego życia pod ziemią jako larwy, by tylko na kilka tygodni pojawić się na powierzchni i dać z siebie wszystko w tym jednym, wielkim letnim koncercie. Teraz już zawsze będziemy kojarzyć camping Madrid Arco Iris z tym niesamowitym soundtrackiem natury.

Czwartek – dzień pod znakiem Madrytu

Po pracy ruszyliśmy do centrum Madrytu. To nie był nasz pierwszy raz – byliśmy tu wcześniej dwa razy, ale nigdy nie „zaiskrzyło”. Mieliśmy nadzieję, że może tym razem się zakochamy. Niestety – nadal nic z tego. Oczywiście są miejsca, które warto zobaczyć, ale Madryt to nie miłość od pierwszego wejrzenia (przynajmniej dla nas). Jeden dzień na to miasto naprawdę wystarcza.

Zaliczyliśmy więc spacer po centrum, a na deser – legendarną chocolaterię San Ginés, która działa nieprzerwanie od 1894 roku i przez całą dobę (!) serwuje najlepsze churrosy z gorącą czekoladą. Klimatyczne, niepozorne miejsce w małej uliczce, pełne stolików z marmurowymi blatami, gdzie turyści mieszają się z miejscowymi, a kelnerzy w białych koszulach biegają z tacami jak za dawnych lat. San Ginés to punkt obowiązkowy w Madrycie – nie tylko na śniadanie czy podwieczorek, ale nawet na nocną przekąskę! Ja oczywiście zamówiłam jeszcze lody – najlepsze lody truskawkowe w życiu!

Kolejny punkt to stadion Santiago Bernabéu – dom Realu Madryt. Imponujący budynek, nie da się ukryć. Ale moje kibicowskie serce bije jednak dla Barcelony, więc obeszło się bez zachwytów 😉

No i jeszcze mały „bonus” spod stadionu – 90 euro mandatu za brak opłaty parkingowej. I tutaj serio – nie widzieliśmy żadnego znaku, żadnej maszyny do opłat, żadnej informacji. Kompletnie nic. Gdybyśmy wiedzieli, to oczywiście zapłacilibyśmy od razu… No cóż, wizyta na stadionie Realu kosztowała nas więcej niż przewidywaliśmy 😅

Wieczorami wypatrywaliśmy jeszcze Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ISS, bo leciał tam nasz ulubiony ostatnimi czasy astronauta – Sławosz Uznański-Wiśniewski. ISS porusza się na wysokości ok. 400 km nad Ziemią z prędkością ponad 28 000 km/h! Widzisz tylko jasną kropkę, ale świadomość, że tam naprawdę są ludzie… coś niesamowitego. Do tego była jeszcze pełnia księżyca, więc niebo wyglądało jak z bajki.

Sobota – Toledo i wiatraki Don Kichota

W sobotę ruszyliśmy do Toledo. I co mogę powiedzieć – zakochałam się! Mimo tych wszystkich górek, schodów, podejść – warto! Starówka jak z pocztówki, z brukowanymi uliczkami, bogatą historią i bajecznymi widokami.

Kupiliśmy bilet za 14 euro, który pozwalał na wejście do 7 atrakcji, a przy każdej dostaje się pieczątkę. Świetna zabawa – prawie jak geocaching! A żeby nabrać sił, zasiedliśmy w lokalnym barze na café con leche i tostach z jamón serrano – hiszpańską dojrzewającą szynką. Pycha!

Na polecenie znajomych odwiedziliśmy też Consuegrę, gdzie na wzgórzu stoją słynne wiatraki Don Kichota. To właśnie z nimi walczył bohater książki Cervantesa, myśląc, że to olbrzymy. Obok niego wiernie podążał Sancho Pansa, jego giermek. Klimat tego miejsca jest magiczny – wiatraki są ogromne i pierwszy raz widzieliśmy takie na żywo!

A żeby zostawić po sobie ślad – na jednym ze znaków przykleiliśmy naszą grupową naklejkę 🏕️ Jeśli kiedyś przypadkiem będziecie w pobliżu, zróbcie zdjęcie i dajcie znać na grupie „Pod Namiot” – będziemy przeszczęśliwi! 😊

Niedziela – Segowia i spełnienie akweduktowych marzeń

Ostatnim punktem naszej wycieczkowej mapy była Segowia – miasteczko wpisane na listę UNESCO i znane z jednego z najlepiej zachowanych rzymskich akweduktów w Europie. Akwedukt w Segowii powstał prawdopodobnie w I wieku n.e. i – uwaga – nie użyto w nim żadnej zaprawy murarskiej, tylko perfekcyjnie dopasowane bloki granitu!

Dla Łukasza to było wyjątkowe miejsce – jest totalnym fanem rzymskich akweduktów i jak tylko jakiś znajduje się w promieniu 100 km, to już wiemy, gdzie pojedziemy 😉

Segowia to też miasto wyzwań – trzeba dużo chodzić, pokonywać strome uliczki i wzniesienia, ale wszystko to wynagradza klimat i architektura.

Na koniec dnia zjedliśmy w polecanej restauracji Castilla, z widokiem na wzgórza otaczające Segowię. Ja zamówiłam tradycyjne cochinillo asado – czyli pieczone prosię, danie, z którego słynie cały region Kastylii. Ale nie jest to byle jakie prosię – musi mieć maksymalnie 3 tygodnie i być karmione wyłącznie mlekiem, dzięki czemu mięso jest wyjątkowo delikatne, miękkie i soczyste. Skórka pieczona jest na chrupko, a mięso tak mięciutkie, że rozdziela się samym widelcem. Pyszne… choć przyznam, że przy każdym kęsie coś mnie lekko kłuło w serduszku. Łukasz zamówił morcillę – hiszpańską kaszankę z ryżem i cebulą, doprawioną na lekko korzenną nutę, podawaną z jajkami sadzonymi i frytkami. Bardzo aromatyczna, intensywna, idealna dla fanów konkretnych smaków. Na przystawkę wzięliśmy jeszcze tradycyjną zupę andaluzyjską, która totalnie nas zaskoczyła – podawana była z grzanką, jajkiem i szynką, całość w stylu rustykalnym, pełna smaku, sycąca i rozgrzewająca. Brzmi niepozornie, a była naprawdę przepyszna – coś pomiędzy rosołem a czosnkowym bulionem z lokalnym twistem. Idealne danie na zakończenie dnia pełnego spacerów i wrażeń.

Zwiedzaliśmy Madryt, Toledo i Segowię w temperaturach dochodzących do 40°C, więc nauczyliśmy się doceniać cień – każdą wąską uliczkę, każdą ławkę pod drzewem, każdą fontannę.

I tak zakończył się czwarty tydzień naszej podróży SummerTrip2025. Na campingu Madrid Arco Iris zostajemy jeszcze do środy… a gdzie dalej? Zobaczycie w kolejnej części naszej serii już niedługo!

Nasz namiotowy zestaw wyjazdowy